Zgodnie ze scenariuszem napisanym przez ustawodawców sytuacja powinna wygląda tak: krowa łamie nogę. Rolnik dzwoni do weterynarza i ubojowca. Ci szybko przyjeżdżają. Pierwszy z nich wykonuje stosowne badania. Gdy okazuje się, że mięso jest zdrowe, za robotę zabiera się ten drugi.
Jeśli pozwalają warunki - nie jest za gorąco i rzeźnia znajduje się dość blisko - ubitą sztukę można szybko załadować na samochód i przewieźć do zakładu. Jeśli jednak temperatura na dworze jest dość wysoka i droga dłuższa, z ubitego zwierzęca trzeba usunąć wnętrzności, wyładować je w odpowiednie pojemniki i wtedy razem z krową odpowiednim samochodem - chłodnią zawieźć do rzeźni.
A jak jest w rzeczywistości? Krowa łamie nogę. Rolnik nie wie, co zrobić. Dzwoni do zakładów mięsnych. Te go zbywają. Tłumaczą, że zajęcie się tym tematem jest dla nich nieopłacalne. Noga zwierzęcia coraz bardziej puchnie. Krowa już nie jest w stanie ustać. Odtąd tylko leży. Pozostaje jej uśpienie i utylizacja.
Nikt nie wytłumaczył Całkowitą dezorientację i zamieszanie wywołało u rolnika z gminy Gostyń zdarzenie z początku maja. Jak wyjaśnia, jego krowa zrobiła sobie coś w nogę. Kończyna zaczynała puchnąć. Hodowca postanowił skontaktować się z firmami, które do tej pory skupowały od niego zwierzęta pourazowe. Tym razem odpowiedzi były negatywne. - Nikt jednak nie wytłumaczył, dlaczego jest taki za-stój - relacjonuje rolnik. Po nieprzespanej nocy, na drugi dzień, hodowca znów próbował dodzwonić do przedsiębiorstw, żeby się czegoś dowiedzieć. Bezskutecznie.
Zwrócił się także do Powiatowego Inspektoratu Weterynarii w Gostyniu. - Jakaś pani odebrała telefon i powiedziała, że żadnych informacji mi udzielić nie może. A ja na to: „Jak to jest? Co ja mam zrobić z tą krową? Mam załadować i przywieźć wam na plac? Niech mi pani wskaże jakąś firmę, która mi pomoże”. Ona cały czas mówiła, że nic powiedzieć nie może. Byłem naprawdę zdenerwowany - opowiada hodowca.
W końcu do gospodarstwa przyjechał weterynarz, który podawał krowie kroplówkę. Uśpić jej na początku nie chciał. - Widać było, że sumienie go dręczy. Weterynarze uczyli się leczyć, a nie mordować - stwierdza hodowca. To i tak byłoby niewskazane z tego względu, że firma transportująca martwe zwierzęta w weekend majowy była nieosiągalna. - Dawaliśmy jej jeść, doiliśmy, żeby nie doszło do zapalenia wymienia, aby nie przysporzyć jej dodatkowego cierpienia i czekaliśmy - mówi mieszkaniec gminy Gostyń.
Krowę poddano eutanazji. - Nie widziałem tego. Byłem wtedy na polu. I dobrze, bo takie coś potem człowieka dręczy. Żona wszystko nadzorowała - tłumaczy rolnik. Zakład odbierający martwe sztuki przyjechał na drugi dzień rano. - Pracownicy tej firmy mówili, że tyle się narobili przez te święta majowe, że szok. Nie wiedzieli, gdzie najpierw jechać. Zwożą tego bardzo dużo. Na przykład jałówki, które się cielą i dojdzie do uszkodzeń. Jest teraz dużo obór wolnostojących. Tam nietrudno o złamanie nogi - tłumaczy rolnik.
Przywołuje zdarzenie, o którym niedawno się dowiedział. - Makabra się zrobiła. Tyle sztuk bydła leży. W jednym gospodarstwie siedem byków sobie coś w nogi zrobiło, kiedy luzem chodziły. Rolnik wyciągnął je za stodołę i tak leżały, bo nie miał jak się ich pozbyć - mówi.
Dlaczego rolnik nie otrzymał informacji o tym, co robić, ze strony powiatowego inspektoratu weterynarii? O to pytamy Czesława Włodarczaka, Powiatowego Lekarza Weterynarii w Gostyniu. - Kiedy rolnicy dzwonią i dopytują się o te sprawy, otrzymują wyczerpujące wiadomości. Może ten pan nie rozmawiał z lekarzem, a pracownikiem administracji, który tej informacji nie udzieli - wyjaśnia szef powiatowej weterynarii. Nie narazić na cierpienie
Zgodnie z obowiązującymi przepisami, w przedstawionym przypadku rolnik może ubić zwierzę na terenie swojego gospodarstwa. „O uboju z konieczności w gospodarstwie mówimy wówczas, gdy dotyczy on zdrowych zwierząt gospodarskich kopytnych, które uległy wypadkowi, a transport do rzeźni naraziłby je na zbędne cierpienie i w związku z tym, zwierzęta te nie mogą być przewożone nawet na krótkich dystansach do rzeźni w celu dokonania uboju” - czytam na stronach internetowych Powiatowego Inspektoratu Weterynarii w Lesznie. Zwierzę powinno być ogłuszone, aby nie czuło bólu, a potem wykrwawione. Taki zabieg powinien wykonać ubojowiec z zakładu przemysłu mięsnego.
Zwierzę musi być zabite pod nadzorem lekarza weterynarii i zostać przetransportowane specjalistycznym samochodem z chłodnią. Jest to procedura czasochłonna i wymagająca zaangażowania wielu osób, dlatego w wielu przypadkach wydaje się niewykonalna. Wykwalifikowani rzeźnicy nie chcą się zajmować ubijaniem i zabierać mięso, a weterynarze przyjeżdżać, aby wykonać badania. Rolnicy wiele razy pozostawieni są samym sobie.
Gdzie leży przyczyna? Okazuje się, że jest problem ze zbytem towaru. - To mięso dostaje inny znak zdrowotności. Nawet, jeśli lekarz weterynarii w rzeźni uzna je za zdatne, może być sprzedane jedynie do zakładów, które produkują towar na rynek lokalny, czyli tzw. małych, ograniczonych, lokalnych przedsiębiorstw. Są to zakłady, które nie mają prawa do uboju zwierząt, ale do przerabiania mięsa do 4,5 tony tygodniowo. Jest ich bardzo mało. W naszym powiecie są tylko trzy - tłumaczy Czesław Włodarczak. Dodaje, że nie przypomina sobie sytuacji, aby rolnicy rzeczywiście przeprowadzali w swych gospodarstwach ubój z konieczności.
Dlatego z reguły zwierzę ostatecznie po prostu jest usypiane. - Jest to niesamowite marnowanie jedzenia. W końcu krowa była zdrowa. Jej mięso mogło być przeznaczone chociażby na karmę do psów i kotów. Nie mogą być stworzone takie przepisy, które pozwoliłyby nam sprzedać to mięso? To jest niedorzeczne moim zdaniem - mówi rolnik z gminy Gostyń. Koszty uśpienia zwierzęcia rolnik musiał zapłacić z własnej kieszeni, natomiast transport pokryła Agencja Restrukturyzacji i Modernizacji Rolnictwa.
Hodowców krew zalewa Problem doskwiera zwłaszcza rolnikom, którzy posiadają duże fermy bydła. - Nie chodzi tak naprawdę o chłopa, który ma dwie lub trzy krowy, tylko o tych hodowców, którzy mają po 400, 600, 800 sztuk bydła i tam codziennie są takie wypadki. Tych właścicieli krew zalewa. Często mają zaciągnięte wielkie kredyty inwestycyjne. I jeśli teraz ponoszą ogromne straty na utracie byków, są niezadowoleni - mówi lekarz weterynarii. Warto zaznaczyć, że obecnie obowiązujące prawo wynika z przepisów dotyczących dobrostanu zwierząt. Chodzi o to, by zwierzę ze złamaną nogą nie cierpiało podczas załadunku na samochód i samego transportu. Rozwiązań jak na razie nie znaleziono.
- To nie jest królik ani prosię, a krowa, która waży od 500 kg i więcej. I teraz, jak ona leży, w jaki sposób ją wziąć na transport? Nie ma na dziś odpowiednich technicznych środków, których można by było użyć w tym względzie. Nie ma maszyn, które wjechałyby do obory i krowę załadowały. Tylko trzeba było ją ciągnąć za nogi, żeby załadować na środek transportu. Niektórzy mają, co prawda, takie wozy, że tę część zamykającą tył można opuścić całkiem na dół, ale do obory nie wjedzie - tłumaczy Czesław Włodarczak.
Dorota Jańczak