Eksperci od ekonomii twierdzą, że aby rolnik mógł utrzymać rodzinę na przyzwoitym poziomie i do tego inwestować, to najlepiej żeby miał przynajmniej 50 ha ziemi. Wtedy produkcja jest bardziej opłacalna, dopłaty bezpośrednie wystarczają na jakiś większy zakup, a sięganie po unijne środki na rozwój nie niesie ryzyka finansowego. Problem w tym, że takich gospodarstw jest w Polsce nieco ponad jeden procent. I nie zanosi się na jakąś rewolucję strukturalną. Wcale nie dlatego, że rolnicy nie chcą powiększać areału.
Głód ziemi jest jedną z głównych bolączek polskiego rolnictwa. Nie mogą jej nabyć nawet ci, którzy mają na to środki. O problemach z wykupem gruntów z Agencji Nieruchomości Rolnych piszemy niemal co numer i wydaje się, że to źródło nie zaspokoi potrzeb rolników. Trudno też będzie pozyskać ziemię od prywatnych właścicieli. System dopłat bezpośrednich temu nie sprzyja. W nowej perspektywie płatności obszarowe będą jeszcze większe (podczas gdy w latach 2007-13 było to 15,2 miliarda euro, w latach 2014-20 będzie to przynajmniej 21,1 mld euro), więc samo posiadanie ziemi będzie jeszcze bardziej opłacalne. Po co sprzedawać grunty, które nawet bez intensywnej uprawy przynoszą pieniądze?
Rząd zapowiada wspieranie małych rodzinnych gospodarstw. Ale jak małe i na ile opłacalne mają być te gospodarstwa - tego jeszcze nie wiemy. Nie wiemy też, jak długo Unia Europejska będzie dokładała do rolnictwa. Gdy przestanie dopłacać, to na restrukturyzację nie będzie ani czasu, ani środków.
Aleksandra Pilarczyk redaktor naczelny







