Krytycznej sytuacji na rynku trzody chlewnej mogą zaradzić jedynie współpraca i skuteczna pomoc ze strony rządzących. Jeśli tego nie będzie - rodzima produkcja skończy się. Tak wynika z debaty poświęconej tematowi pogłowia świń zorganizowanej podczas Fermy Bydła, Świń i Drobiu w Łodzi.
Pogorszenie sytuacji na rynku trzody chlewnej budzi coraz więcej obaw. Jak stwierdził prowadzący debatę - Tadeusz Blicharski, prezes Polskiego Związku Hodowców i Producentów Trzody Polsius w ciągu ostatnich lat liczba stad podstawowych spadła o 1/3. Nic w tym dziwnego, skoro opłacalność jest coraz niższa. Potwierdził to Marian Kapłon z Krajowego Związku Pracodawców - Producentów Trzody Chlewnej. - Nawet produkcja 26 tuczników od lochy w roku bieżącym nie gwarantuje opłacalności. I to tuczników ze średnią mięsnością 58% i masą przyubomoże być opłacalna, jeśli pasza w kilogramie przyrostu kosztuje 4,50 zł, a tucznika sprzedajemy po 5,20 zł. W takim układzie pozostaje kilkadziesiąt groszy na wszystkie inne koszty, a wynoszą one około 40% całości produkcji. Jeśli części was wydaje się, że zarabiacie, to albo źle liczycie swoją pracę, albo liczycie zboże, które wchodzi do paszy, po kosztach produkcji, a nie po cenie rynkowej. Nie liczycie amortyzacji swoich budynków, wyposażenia i wielu innych rzeczy. Gdyby to uczciwie policzyć, to minimalny poziom cenowy musiałby wynosić 6,10 zł - zwrócił się do rolników zebranych na sali Marian Kapłon. Jego zdaniem, temu stanowi winni są po części sami hodowcy, gdyż nie mogą się między sobą dogadać.
- Udało się nas producentów podzielić na małych, średnich i dużych. Mali i średni nie lubią nas, jak tu siedzimy. Uważacie, że my jesteśmy przyczyną waszej niedoli. Myślicie, że gdyby nas nie było, to byście mieli lepiej. Jeździłem 4 lata po grupach producenckich, namawiając do tego, by się zjednoczyć. W Polsce jest nas 360 tysięcy, gdyby wszyscy zaczęli mówić jednym głosem, bylibyśmy silni. Trzeba rów między nami zasypać i działać wspólnie - przekonywał.
Inną przyczynę tego stanu upatruje w nieudolności rządzących. - Od 20 lat nie mamy gospodarza w tym kraju. Człowieka, który by pomyślał, co trzeba polskiemu rolnikowi dać do ręki, żeby miał szansę taką samą, jak Duńczyk, Holender czy Francuz. I co nam było trzeba? Trzeba było nie sprzedawać zakładów mięsnych i wokół nich nas jednoczyć. Każdy z nas powinien być udziałowcem w tych zakładach. A nie jesteśmy i najprawdopodobniej już nigdy nie będziemy. Wiele rzeczy po drodze zostało zmarnowanych - tłumaczył Marian Kapłon.
Aby sektor trzody chlewnej w Polsce mógł się rozwijać, konieczna jest zmiana przepisów oraz, co nie dziwi, pieniądze. Przekonywał o tym Bogumił Rój, jeden z czołowych założycieli grup producenckich w kraju. - Cały czas staramy się chronić stado podstawowe. Jednak produkcja w naszej grupie zmniejszyła się o połowę. Rolnicy użytkujący gorszej jakości gleby, musieli z hodowli zrezygnować - wyjaśnił Bogumił Rój. Dodał, że rolnik na rzecz grupy musi zrezygnować z pewnej autonomii i podporządkowywać się wspólnym decyzjom. - Zawożąc na sprzedaż 200 tusz wieprzowych mających różną genetykę nie sprzedam dobrze. Muszę mieć jedną genetykę. Jest to możliwe, jednak grupa musi być scementowana i rozumiejąca, że cel jest wspólny - przekonywał Bogumił Rój.
Tadeusz Blicharski stwierdził, że idąc wzorem krajów zachodnich, w Polsce powinna nastąpić koncentracja hodowli trzody chlewnej. - Średnie stado w Danii ma kilkaset loch. Na koniec roku 2012 w Hiszpanii średnio w stadzie utrzymywało się 820 loch. Jest tam tendencja do gigantycznej koncentracji, obniżania kosztów produkcji, zwiększania efektywności i na koniec - oferowania dużych partii towaru - tłumaczył. W poprzednich latach Polacy masowo sprowadzali prosięta z Danii i Holandii. Tylko w 2012 roku przywieziono 3 mln sztuk trzody. - Pewnie w tym roku będzie tego jeszcze więcej, bo zapotrzebowanie na tuczniki jest duże - powiedział Tadeusz Blicharski. Świnie sprowadzone z krajów zachodnich Marian Kapłon porównał do „odpadów”. Zastanawiał się nad tym, dlaczego polscy politycy na to pozwalają? - Dzisiaj wyróżniamy się w Europie tym, że stosujemy zboża w hodowli świń, podczas gdy Zachód produkuje świnię śmietnikową. Tucze są na mokro. My, w tych 8 mln sztuk tuczników, które ściągnęliśmy do naszego kraju, zjedliśmy trochę odpadów zachodnich.
Nikt o tym nie mówi. Dlaczego? Bo nie potrafimy tych świń badać. Na moje pytanie: czy ktoś bada te półtusze, słyszę: a kto ma za to zapłacić? Przepraszam, ja jako producent paszy, wszystkie badania pokrywam z własnej kieszeni. Czy w tym kraju bardziej ważne jest żywienie świń, czy żywienie ludzi? - nie zawahał się użyć mocnych słów Marian Kapłon. Produkcja w Polsce nie jest tak opłacalna, jak w sąsiednich krajach zachodnich także z tego powodu, że to, co my utylizujemy, inne kraje z powodzeniem sprzedają. - Duże rzeźnie na Zachodzie mają pożytek z tego, z czego my mamy koszty. Eksportując penisy, cewki i pęcherze do Chin, dostają ponad 2 dolary za kilogram. My natomiast mamy problem z utylizacją tych narządów. Ale trzeba mieć tego odpowiednie ilości, których nie pozyska zakład ubijający 200 świń dziennie - tłumaczył. Bogumił Rój stwierdził, że szansę na produkcję powinni mieć zarówno duzi, jak i mali hodowcy, którzy oczywiście produkowaliby towar o różnej jakości. Prawo do wiedzy na temat klasy i miejsca wytwarzania powinni mieć również konsumenci. - Klient chce wiedzieć, skąd pochodzi dane mięso. Czy będzie miał zaufanie do rodzimej produkcji czy dużej fermy, to będzie jego indywidualna sprawa. Ale dajmy mu wybór. Dziś złem jest to, że nie dajemy mu tej możliwości - mówił Bogumił Rój.
Zygmunt Jodko, wiceprezes Federacji Związków Pracodawców – Dzierżawców i Właścicieli Rolnych, zwrócił uwagę na fakt, iż należałoby umiejętnie zagospodarować pieniądze przyznane w nowym rozdaniu unijnym. - Środki unijne, które w ostatnim czasie wydaliśmy, poszły różnie: lepiej i gorzej. Ale skoro mamy nowe rozdanie, to przynajmniej te pieniądze ukierunkujmy tak, żeby coś dały producentom. Musimy powiedzieć sobie, że kraj jest jeden i albo produkujemy, albo nie. Niech ci produkują, którzy potrafią i zechcą zaryzykować - mówił. Przytoczył sytuację, która miała miejsce w 2003 roku, kiedy Polska dominowała w produkcji i eksporcie półtusz świńskich w Europie. - Przed wejściem Polski do UE w Sofii odbyła się konferencja, na której przedstawiciele starej piętnastki analizowali mapę przyszłości trzody chlewnej. Polska była jedynym krajem z dziesiątki pokazanych, który miał szansę im zagrozić w produkcji świń.
I to tyle naszego szczęścia. Od tej chwili wszyscy zrobiliśmy wszystko, żeby tak nie było - stwierdził Zygmunt Jodko. Dodał, że polski hodowca powinien mieć stworzone warunki do harmonijnego i długotrwałego rozwoju oraz nie zapominać o ciągłej potrzebie inwestowania. - Znam rynek i farmerów niemieckich. W wielu przypadkach tam nie było żadnych kredytów. Rolnik inwestował wtedy, gdy zarobił. U nas też dużo ludzi boi się kredytów. Dlatego uważam, że cały program inwestycyjny trzody w Polsce powinien być rozłożony na lata - wyjaśnił. W sali wypełnionej po brzegi producentami trzody chlewnej z całej Polski znalazł się również przedstawiciel branży przetwórczej. Wiesław Różański, prezes Unii Producentów i Pracodawców Przemysłu Mięsnego UPEMI zapewniał, że polskie zakłady mięsne chcą kupować polską świnię. - Nie jest tak, że my nie chcemy współpracować.
Potrzebujemy dobrego surowca. Chcemy dogadywać się z rolnikami i to robimy, bo gwarantuje nam to stabilność. Nic innego w przetwórstwie nie jest potrzebne, jak ta stabilność, ciągłości dostaw i wysoka jakość - powiedział. Wspomniał o tym, że warunki współpracy z przetwórcami dyktuje kilka najpotężniejszych firm przetwórczych, które gromadzą w swych rękach ponad 30% rynku. Wśród nich są Animex i Sokołów. Inne, mniejsze zakłady toczą walkę o przetrwanie. - Jest bardzo duża rzesza średnich zakładów, które, niestety, coraz gorzej sobie radzą. I to z różnych powodów, bo przeinwestowali i gdzieś po drodze nie policzyli dokładnie swoich możliwości rozwoju. Dziś mamy około 2.300 zakładów przetwórczych w Polsce, natomiast po 1999 roku mieliśmy ich ponad 7 tys. Coroczny spadek jest kolosalny. W tym roku na pewno zostanie zamkniętych w Polsce przynajmniej 30% zakładów mięsnych. Rok zaczął się źle i będzie w tym kierunku szedł.
Nie znikną te największe i małe, one sobie jakoś radzą, a te średnie - produkujące dziennie 15 do 50 ton - tłumaczył. Zwrócił uwagę na fakt, iż sprzedaż produktów w marketach małych i średnich przetwórców mięsnych graniczy z cudem. A to za sprawą horrendalnie wysokich bonifikat, które muszą płacić firmy, aby ich produkty pojawiły się na półkach.
Winą za ten stan obarczył rządzących. - Sprzedaliśmy najważniejszą część majątku - handel. We Francji i Niemczech mają swoje markety. I współpraca między tymi marketami w całym łańcuchu żywieniowym jest doskonała. Tam naprawdę bronią swojego rynku w ten sposób. A u nas tego nie ma - powiedział. Namawiał rolników, by racjonalnie podchodzili do umów zawieranych z zakładami mięsnymi. - Sytuacja w tym sektorze jest ciężka. Dlatego każdy próbuje jakoś przetrwać i w wielu przypadkach przedsiębiorcy was naciągają. Dlaczego? Dlatego że nie mają środków do funkcjonowania. Wydłużają terminy płatności i również w wielu przypadkach, w ramach upadłości, tracicie swój dochód. To jest parodia, ale takie jest życie. Musicie się bardzo pilnować, komu sprzedajecie. Musicie analizować rynek, żeby nie popaść w tarapaty. Upadłości będzie sporo. Racja, nie ma próżni na rynku. Jednak moce produkcyjne średnich przedsiębiorstw przejmą duże zakłady, które dyktują warunki - mówił przedstawiciel branży mięsnej.
Dorota Jańczak